Listopadowa jesień przytłaczająca szarością pogoda zainspirowała
mnie do spojrzenia wstecz. Także jesień, podobny przedział czasowy – 16 października
do 16 listopada – ależ jakże inna pogoda – barwy miast indyjskich i nepalskich iskrzących
w promieniach słonecznych, i ta potęga malowanej słońcem przyrody. Niech poniższa relacja opowiedziana
przeze mnie i moją towarzyszkę podróży Ewę przeniesie nas w inny rejon świata, może
natchnie do podróży, jak już nie teraz, to wiosną lub jesienią 2013 r.
Trekking do bazy pod Mt Everest był spełnieniem naszych marzeń i
wyrazem fascynacji wysokimi górami. Wiele języków ma własną nazwę dla tego
szczytu. W języku angielskim – Everest – to nazwisko głównego geodety Indii, po
nepalsku – Sagarmatha znaczy Czoło Nieba,
a po tybetańsku Czomolungma – czyli Bogini Matka
Śniegu. Perspektywie ujrzenia najwyższej góry świata
towarzyszyła ekscytacja, ponieważ podczas wędrówki mieliśmy zobaczyć również
trzy inne ośmiotysięczniki (Lhotse, Cho Oyu i Makalu), a także majestatyczny
sześciotysięcznik Ama Dablam.
W atlasie z zaciekawieniem przypatrujemy
się godłu Nepalu. Jego symbolika wiele mówi o państwie. W dole godła
umieszczono dewizę tego małego kraju położonego pomiędzy dwoma potężnymi
mocarstwami – Indiami i imperialnymi Chinami: Matka oraz Ojczyzna są ważniejsze nawet od raju.
W środku godła dominuje potężny szczyt Sagarmatha i żółć równin Teraju. Na
górze znajduje się flaga symbolizująca dwie religie: panującą hinduistyczną (około
75% wyznawców) oraz buddyjską (tylko 16% wyznawców). Na fladze umieszczono również
słońce i księżyc wyrażające marzenie narodu o wiecznym trwaniu. Na
niewielkiej przestrzeni godła Nepalczykom udało się zawrzeć wiele informacji o
kraju bogatym zarówno pod względem kulturowym, przyrodniczym, jak i etnicznym.
Marzenia o Nepalu zaprowadziły nas do Kathmandu, skąd wyruszymy
do Parku Narodowego Sagarmatha u podnóża Mt Everest. Może uda się nam spotkać
mitycznego człowieka lodu – Yeti? Symboliczna wydaje się również data wyjazdu.
Dwudziesta rocznica śmierci na Lhotse najwybitniejszego polskiego himalaisty –
Jerzego Kukuczki.
Trasa podróży
Warszawa – Delhi (samolot: ) – Delhi –
Gorakhpur (nocny pociąg) – Gorakkhpur – Sonauli, granica (autobus) – Sonauli –
Belahiya (k. Bhajrahawa piesze przejście granicy) – Bhajrahawa –
Kathmandu (nocny autobus) – Kathmandu – Lukla (samolot) – trekking do doliny
Gokyo i Khumbu ku podnóżom Everest – Lukla – Kathmandu (samolot) – Kathmandu –
Belahiya/ Bhajrahawa (nocny autobus) – Sonauli (piesze, przejście
granicy) – Sonauli – Varanasi (autobus) – Varanasi – Satna – (nocny pociąg) –
Satna – Khajuraho (autobus) – Khajuraho – Delhi (nocny pociąg) – Delhi –
Warszawa (samolot).
Koszt wyjazdu
Koszty utrzymania w Indiach czy Nepalu zależą od wielu
czynników: standardu hoteli, przewozów, korzystania podczas trekkingu z usług
tragarzy czy przewodników. Założyliśmy, że będziemy nocować w tanich
hotelach oferujących jednak większe i czyste (tzn. bez robactwa) dwójki z
natryskami. Jedliśmy również dwa solidne posiłki dziennie w skromnych
restauracyjkach dla globtroterów. Na napojach nie oszczędzaliśmy.
Podróżowaliśmy lokalnymi środkami lokomocji. Koszt utrzymania na osobę
wyniósł wtedy ok. 19 USD dziennie (łącznie ze wszystkimi przejazdami).
Suma nie obejmuje zakupu biletów lotniczych (Warszawa – Delhi – Warszawa), na
nie należałoby przeznaczyć obecnie około 2 000 zł, ubezpieczeń, wiz,
przewodników, prezentów itp. Na trekking w górach trzeba było przewidzieć ok.
18 USD dziennie. Jeśli wliczymy tragarzy i przewodników, to, oczywiście, koszty
wzrosną o te pozycje. Podczas trekkingu noclegi były najmniejszym wydatkiem (50
rupii nepalskich za łóżko tj. około pól dolara), natomiast wyższe były koszty
jedzenia, którego cena rosła wraz z wysokością. Ogólnie przyjętą zasadę, że je
się tam, gdzie się śpi, respektowaliśmy nie tylko z grzeczności, ale również
dla wygody. Dzięki temu mogliśmy negocjować w sprawie darmowego noclegu, który
zazwyczaj dostawaliśmy. Naszym atutem był również brak przewodnika i tragarzy,
znacznie zmniejszający koszty gospodarza lodge (prymitywnego hoteliku),
ponieważ tradycją jest, że przewodnicy i porterzy (tak nazywają się tragarze
górscy) jedzą i śpią za darmo, o ile przyprowadzają ze sobą grupę.
Optymalny termin podróży
Najlepszą porą na trekking w nepalskich Himalajach jest okres od
połowy października do połowy grudnia, a także kwiecień i maj. W pozostałych
miesiącach docierają tu monsunowe deszcze bądź też jest zbyt śnieżnie i zimno.
Jesienią pogoda jest dość stabilna o przejrzystym powietrzu, natomiast
wiosną możemy podziwiać kwitnące rododendrony. Istnieje jednak ryzyko, że już w
maju mogą nadciągać pierwsze monsunowe zachmurzenia i zamglenia. Jesień na tej
wysokości cechuje się znaczną amplitudą temperatur pomiędzy dniem i nocą.
Powyżej 4000 m n.p.m. wynosiła ona około 10 stopni w dzień, w nocy około minus
5 stopni Celsjusza. Częste w ostatnim okresie przesunięcie się pory monsunów
powoduje, że w pierwszych dniach października wysoko na przełęczach zdarzają
się opady śniegu. Może to powodować trudności z ich przekraczaniem. Problem z
opadami śniegu może występować także w grudniu, im bliżej himalajskiej zimy.
Zdrowie
Zalecamy szczepienia, szczególnie przeciw żółtaczce (A, B) i
tężcowi. Warto zabrać środki przeciwbiegunkowe. Pozostałe potrzebne medykamenty
to: aspiryna (przyda się na wysokościowy ból głowy), środki dezynfekujące i
opatrunki. Bardzo przydatne okazały się również tabletki na ból gardła (częsty
problem na dużych wysokościach w tak surowym klimacie). Dwóch uczestników
musiało również ratować się antybiotykami (wspomniane problemy z gardłem).
Apteki w Indiach i Nepalu (aushadhi pasal –
sklep medyczny) są bardzo dobrze zaopatrzone, a lekki na gardło można było
kupić także w większych górskich miejscowościach. Sklepy dysponują również
szerokim asortymentem środków higienicznych.
W Indiach i Nepalu bezwzględnie należy przestrzegać zakazu picia
wody z kranu. Najlepiej kupować wodę butelkowaną (skontrolować nakrętkę czy ma
nienaruszoną folię), w niej również zalecamy mycie zębów. Wypicie
nieprzegotowanej wody, jeśli nie skończy się amebą, to skutkuje problemami
gastrycznymi. Z tego powodu należy również jeść potrawy wysmażone lub gotowane.
Z surówek lepiej zrezygnować i preferować owoce, które można obrać ze skórki.
Stan sanitarny większości tanich restauracji pozostawia wiele do życzenia. Przy
wyborze posiłków warto zachować rozsądek. Podczas trekkingu należy również
uważać na wodę. Część strumieni przepływa przez osady ludzkie bądź pastwiska. Bardzo
korzystne ubezpieczenie od KL i NW oferuje Międzynarodowa Legitymacja Studencka
i Nauczycielska (ISIC i ITIC). Koszt ważnej przez ponad rok legitymacji to 79
zł. (www.isic.pl) Dodatkowo można korzystać ze zniżek, choć co trzeba
zaznaczyć, w Indiach i Nepalu nie są one honorowane.
Język
Nepal jest otwarty dla turystów. Bez kłopotów porozumiemy się w
nim w języku angielskim. Również w Indiach nie będziemy mieć z tym problemów.
Wiele agencji turystycznych oferuje usługi przewodników posługujących się
swobodnie językiem francuskim, niemieckim, rosyjskim, a nawet koreańskim. W
górach, w lodgach znajomość podstaw języka angielskiego jest powszechna. Dla
wielu młodych mieszkańców rejonu poznanie języka obcego jest szansą na lepszą
pracę, stąd zawsze chętnie nawiązują rozmowę. Słowo klucz do porozumiewania się
z Nepalczykami bez względu na wyznanie, dialekt czy grupę etniczną jest
przeciągle wypowiadane słowo Namaste (cześć, witaj).
Wyżywienie

W
Indiach i Nepalu bez problemów korzystamy z licznych knajpek i restauracji
oferujących różnorodne potrawy, zarówno tradycyjne z ryżem, jak i europejskie.
Na śniadanie w Paharganju (Delhi) czy Thamelu (Kathmandu) najlepiej zamówić
zestaw. W przystępnej cenie można zjeść urozmaicony posiłek: najczęściej dwa
jajka (w różnej postaci), zasmażane ziemniaki, dwa tosty, dżem, masło i do
wyboru herbata lub kawa. Koszt posiłków w większości indyjskich i nepalskich
restauracji waha się od dolara do czterech dolarów. Cena głównie zależy od
tego, czy jest to danie mięsne czy wegetariańskie. W nepalskich restauracjach
bardzo często doliczają do rachunku taksę za obsługę (10 – 12%),
nieuwzględnioną w menu.
Na trekking pod Everest nie trzeba zabierać żadnego pożywienia
poza tzw. szturm żarciem (suszone owoce, batony, sucha kiełbasa itp.). W
lodgach bez problemu zamówimy posiłki zarówno śniadania, jak i obiadokolację
(18 USD stawki dziennej starczyło w zupełności). Posiłki są urozmaicone i
dostosowane do gustów turystów. Jeśli nie dysponujemy zbyt dużą ilością
pieniędzy, można zawsze (tak jak tragarze) jeść dhal bhat (ryż z sosem z
soczewicy i rozgotowanymi warzywami). Podają go w olbrzymich porcjach z
obowiązkowymi dokładkami i w przystępnej cenie. Zalecamy wzięcie na trekking
własnej herbaty, ponieważ podawana w hotelikach ledwie barwi wodę. Smakowała
nam również himalajska pizza robiona na spodzie z chiapaty (płaski indyjski
chleb). Zarówno ceny posiłków, jak i innych produktów wzrastały wraz z
wysokością. Jeśli ktoś preferuje gotowanie we własnym zakresie, to w Kathmandu
i Namche Bazar można nabyć zarówno kartusze i maszynki na gaz, jak i na
benzynę. Dobrze jest mieć aluminiowe naczynia na wodę. Przed wyruszeniem na
trasę zawsze można napełnić je gorącą przegotowaną wodą, zamiast kupować drogą
wodę do picia w plastikowych butelkach. Warto wziąć musujące tabletki
wzbogacające wodę w minerały i witaminy oraz środki na odkażanie. Z alkoholami
nie ma problemu: w bogatszych lodgach można kupić whisky (bardzo droga), a w
wielu piwo (puszka 0,33 l kosztowała od 2 do 5 USD). Należy pamiętać, iż
higiena we wszystkich kuchniach restauracyjnych w Indiach i Nepalu pozostawia
wiele do życzenia.
Jak dojechać?
Są trzy
możliwości dostania się do Nepalu. Poza dość długą drogą lądową (utrudnioną
obecnie przez sytuację polityczną w Pakistanie i Tybecie) można do Nepalu
dostać się drogą lotniczą (z przesiadką w Delhi) lub lotniczo-lądową: do Delhi
samolotem i z Delhi lądem (wariant tańszy, ale o półtorej doby dłuższy).
Będąc
już w Nepalu, w Kathmandu do stolicy Szerpów Namche Bazar można dostać się
drogą lądową. Autobusem do Jiri (około 11 godzin) i dalej 6 dni marszu w
poprzek himalajskich dolin albo małym samolotem do Lukli na wysokość 2850 m
n.p.m. i dalej pieszo. Loty do Lukli dostarczają niesamowitych wrażeń. Małe (do
15 pasażerów) samoloty lądujące na 400-metrowym pasie, wciśniętym pomiędzy
wysokie doliny podnoszą poziom adrenaliny w organizmie. Wsiadając do nich na
lotnisku Domestic w Kathmandu (położonego obok międzynarodowego), należy
pamiętać o zajęciu miejsc z lewej strony kabiny. Mamy wtedy możliwość
podziwiania wysokich szczytów himalajskiego Langtangu i Khumbu. Na lotnisku
musimy uzbroić się w cierpliwość. Panujący tam bałagan (m.in. przekładanie
lotów) powoduje, że opóźnienia w lotach sięgają często kilku godzin. Najlepiej
wybierać linie znanych przewoźników, gdyż w przypadku awarii samolotu jest duża
szansa, że zastąpią go innym. Bilety możemy wykupić w konwencji open lub
na konkretny termin powrotu. Stosując pierwszą zasadę, musimy pamiętać, żeby z
Namche Bazar zadzwonić na lotnisko w Lukli (do danej linii) i zarezerwować
termin powrotu. Przy panującym bałaganie na lotnisku i dużej liczbie
przewoźników i tak nie mamy gwarancji rezerwacji. Na lotnisku warto wykazywać
zdecydowaną postawę, która umożliwi szybkie dostanie się na zarezerwowany lot.
Podczas niepogody loty są odwoływane.
Poza liniami lotniczymi korzystamy z lądowych środków lokomocji
głównie z państwowych. Po Delhi i Kathmandu poruszamy się rowerowymi rikszami i
motorikszami. Cena motorikszy zależy od naszych umiejętności negocjacyjnych. W
stolicy Indii można już wygodnie przemieszczać się metrem. Przy wejściach
należy jednak liczyć się z kolejkami do kas i bramek z wykrywaczami metalu. Taksówki
najlepiej zamawiać poprzez system przedpłat. Na lotnisku i przy dworcach
kolejowych znajdują się specjalne budki pre-paid taxi, a w hotelach zamawia się
je w recepcji, płacąc z góry. Mamy wtedy pewność, że zapłacimy właściwą
cenę. Zasada ta nie sprawdza się w Kathmandu. Tu lepiej jest negocjować cenę
bezpośrednio z taksówkarzami. Zamawiajmy taksówki z dużym wyprzedzeniem.
Zarówno dla Hindusów, jak i Nepalczyków czas jest pojęciem względnym. Na
zwiedzanie Kathmandu i jego okolic można wynająć rowery. Nie zachęca do tego
duży ruch samochodowy i fatalny stan dróg. Autobusy lokalne docierają wszędzie,
ale jeśli mamy mało czasu, nie są dobrym rozwiązaniem. Szybkie przemieszczanie
się po odległych zabytkach Kathmandu umożliwiają taksówki. Ich cenę zawsze
należy negocjować.
Zakup
biletów kolejowych w Indiach należy dokonywać ze znacznym wyprzedzeniem
szczególnie podczas święta Diwali (ruchome święto odbywające się m.in. w
październiku). Można to zrobić w Polsce przez Internet, korzystając ze strony www.cleartrip.com/trains. Będąc na miejscu, e-bilet należy potwierdzić w
indyjskich kasach biletowych. Często bilet ma status tzw. Waitlisted. Przy tego typu rezerwacji i tak musimy zapłacić
za bilet kartą kredytową. W przypadku niewykorzystania biletu mającego taki
status pieniądze są zwracane na konto karty z potrąceniem niewielkiej opłaty
manipulacyjnej. W dużych miastach funkcjonuje specjalna kasa dla obcokrajowców.
W Delhi na dworcu New Delhi znajduje się ona na pierwszym piętrze. Trzeba
uważać na naciągaczy, którzy, czatując przy wejściach na dworzec, uprzejmie
informują o tym, że kasa ta jest zamknięta i zaprowadzą nas do innej, która
okazuje się agencją turystyczną chcącą nas naciągnąć na prowizję lub inne
droższe połączenia. Kasa turystyczna na New Delhi Railway Station jest
zamknięta tylko w niedzielę.
Dziennik podróży
16 – 18 październik: Delhi – Kathmandu
Podróż rozpoczynamy z Warszawy, skąd o 11.00 wylatujemy przez
Moskwę, do Dheli. W stolicy Indii jesteśmy tuż po północy, o godzinie 00.30
(podajemy czasy lokalne). Już na godzinę 20.20 mamy zarezerwowane bilety
kolejowe do Gorakhpuru, stamtąd będziemy jechać dalej do Kathmandu.
Na lotnisku znajduje się parę punktów wymiany walut. Ceny
zbliżone są do tych w mieście (nie pobiera się opłaty manipulacyjnej za
wyminę). Wymieniamy część dolarów i idziemy do budki pre-paid, gdzie zamawiamy
taxi. System pre-paid wdrożono kilka lat temu w Delhi, aby zapobiec oszustwom
taksówkarzy. Kierowca taksówki otrzymuje od nas kwit potwierdzający opłatę
dopiero po wykonaniu usługi. Brak kwitu oznacza jej niewykonanie i
niezapłacenie za kurs.
Dojeżdżamy na główna ulicę Paharganju – Main Bazaar. Tu w
dzielnicy tanich hoteli dla globtroterów idziemy do znanego nam już z
poprzednich podróży do Indii hotelu Down Town znajdującego się około 400 m od
dworca kolejowego New Delhi. Wybór hoteli we wspomnianej dzielnicy jest bardzo duży. Można
znaleźć miejsca nawet za 2 USD, jednak cena dwójki z łazienką kształtowała się wtedy
od 6 do 11 USD. Warto mieć ze sobą cienki wsad do spania, czystość pościeli
bowiem nie zawsze jest zadowalająca. Są również hotele, w których płaci się za
dobę (24-godzinną) liczoną od zameldowania. To dobre rozwiązanie, jeśli
przyjeżdżamy w środku nocy i wieczorem odjeżdżamy. Nie trzeba wtedy płacić za
dodatkową dobę hotelową.
W momencie naszego przyjazdu trwa święto
Diwali (Festiwal
Światła). Jest to jedno z najważniejszych hinduskich świąt
religijnych. Ulice są przystrojone lampkami i girlandami, wszędzie słychać
wystrzały petard i rac. Płoną gliniane lampki oliwne (diwa), a wieczorami niebo
rozświetlają sztuczne ognie. Jest to czas narodzin czegoś nowego, zwycięstwa
światła nad ciemnością, dobra nad złem. Ludzie wzajemnie się odwiedzają oraz
obdarowują prezentami. W sklepach można dokonać korzystnych zakupów ze względu
na duże rabaty, które mają sprzedawcom przynieść szczęście w handlu.
Jednocześnie trudno w tym czasie kupić bilety na podróż. W indyjskich pociągach
i autobusach jest jeszcze tłoczniej niż zazwyczaj. Hindusi przemieszczają się
masowo, aby odwiedzać rodziny i przyjaciół. To też poniekąd było przyczyną
naszych późniejszych kłopotów z dostaniem się na pociąg do Gorakhpuru.
Zwiedzamy (dla większości z nas był to
ponowny już pobyt w stolicy Indii):
Paharganj – dzielnica ta idealnie nadaje się na
indyjską aklimatyzację. Tłumy przechodniów, samochody, riksze i wszechobecne w
tej części świata motocykle oswajają nas z dziwacznymi zasadami panującymi na
drogach Indii. Zasada pierwsza: większy pojazd ma pierwszeństwo, zasada druga:
bez klaksonów daleko nie zajedziesz i trzecia – najważniejsza – przechodzień
jest najniżej w hierarchii drogowej. Tandeta i dzieła sztuki, bieda i bogactwo,
zapach kadzideł, przypraw i uryny – takie są Indie. Do tych kontrastów
trzeba się przyzwyczaić. Indie można pokochać albo z daleka omijać;
Bramę Indii (India Gate), Pałac
Prezydencki (Rashtrapati Bhavan),
Sekretariaty czyli budynki rządowe, Parlament (budowle leżące przy reprezentacyjnej
ulicy: Rajpath,
tzw. Drodze Królewskiej). Dojeżdżamy tu metrem. Tłumy na placach. Tak będzie
wszędzie podczas trwania święta Diwali;
Gurdwara Bangla Sahib – świątynię Sikhów w pobliżu Connaught
Place. W środku znajduje się duży staw ze świętymi karpiami. Tereny wokół
świątyni rozświetlają świece i lampiony. W porównaniu do hinduskich świątyń
gurdwary sikhijskie prezentują się znacznie okazalej. Otaczają nas tłumy
wiernych, brodaci mężczyźni w turbanach, kobiety z dziećmi, młodzież.
Przed godziną 20.00 idziemy na dworzec
kolejowy New Delhi, skąd odchodzi nasz pociąg w kierunku Gorakhpuru. Na
peronach taki tłok, że trudno postawić plecak. Brak naszych nazwisk na
wywieszonych na peronie listach pasażerów wywołuje konsternację. Z niepokojem
oczekujemy na spóźniający się pociąg. Gdy wreszcie nadjeżdża, wiemy już, że
podróż w sleeper class się nie odbędzie. Nie byliśmy w stanie
dopchać się nawet w pobliże drzwi wagonów. Konduktorzy nie mogli (lub nie
chcieli) nam pomóc. W desperacji wsiadamy do wyższej klasy i zajmujemy jedyne
wolne trzy prycze. Pociąg ruszył, a prycze okazały się zarezerwowane przez
miłego, biegle władającego językiem angielskim Hindusa. Po wysłuchaniu nas
Hindus podjął się mediacji z konduktorem. W wyższych klasach nie wolno siedzieć
na korytarzu ani leżeć na podłodze. Upchano więc nas na dwóch pryczach (synowie
naszego przyjaciela mieli równie mało komfortowe warunki). Nasz biały kolor
skóry i życzliwość poznanego Hindusa sprawiły, że do Gorakhpuru dojechaliśmy na
drugi dzień o godzinie 10.00.
W Gorakhpurze zaraz przy wyjściu z dworca tłum naganiaczy
informuje nas o „jedynej” możliwości dojazdu do Sonauli jeepami za 200 rupii od
osoby (ok. 5 USD). Ignorujemy ich i idziemy od dworca w prawo w kierunku
widocznego 100 metrów dalej pomnika władcy na koniu. Stoją przy nim autobusy
lokalne kursujące do granicy. Wsiadamy do jednego z nich, płacąc trochę ponad
dolara od osoby, i trzy godziny później docieramy do Sonauli.
W Sonauli rikszarze twierdzą, że do granicy z dworca jest parę
kilometrów. W rzeczywistości kilkanaście, ale metrów. Idąc do granicy, trzeba
być ostrożnym, aby nie przegapić indyjskiego punktu granicznego. Znajduje się
on po prawej stronie w podcieniu budynków nie wyróżniając się niczym
szczególnym. Otrzymanie pieczątki wyjazdowej i wjazdowej jest dość istotne,
pozwala uniknąć późniejszych kłopotów przy powrocie do Indii. Na granicy
urzędnicy byli bardzo uprzejmi i, jak na Indie, mało biurokratyczni. W Belahiya
po drugiej stronie granicy również nikt nie zagania do niepozornego budynku z
wizami znajdującego się tuż za przejściem granicznym po prawej stronie.
Czterech urzędników uprzejmie, ale powoli i w określonym porządku zajmuje się
wydaniem wizy (jeden przyjmuje pieniądze, drugi nakleja wizy, trzeci wpisuje
coś do księgi, a czwarty wydaje resztę i paszport).
Przy granicy, na pobliskim placu stoją autobusy do Kathmandu
(dworzec jest 2,5 km dalej, autobusy przez niego przejeżdżają). Bilety można
kupić w pobliskich agencjach turystycznych (cena z prowizją do pewnych
negocjacji) lub na dworcu. Mogą być jednak kłopoty z dostaniem biletu lub
brakiem miejsc siedzących. Dla części pasażerów wsiadających na dworcu
dostawiano taboreciki do siedzenia. Zwyczaj sprzedawania podwójnych biletów na
jedno miejsce jest tu często praktykowany. Do stolicy Nepalu jedziemy całą noc.
Autobusy ruszają o godzinie 19.00, lub rano o 7.00. Podczas podróży są postoje
na toaletę (panowie na prawo, a panie na lewo) oraz jeden dłuższy – na posiłek.
19 – 20 październik: Kathmandu
O godzinie 4.00 dojeżdżamy do Kathmandu. Dzięki temu, że w
Belahiya zarezerwowaliśmy już hotel na Thamelu (transakcja łączona z kupnem
biletu autobusowego, pod warunkiem bezpłatnego odebrania nas z dworca), już o
6.00 siedzieliśmy na tarasie naszego, jak się okazało, bardzo przytulnego i
położonego w atrakcyjnym miejscu hotelu.
Po krótkiej drzemce załatwiamy bilety na lot do Lukli. W hotelu
gwarantowali nam, że jeśli znajdziemy niższą cenę w innych agencjach, to oni
również za taką samą sprzedadzą nam bilety. Poza tym bezpłatnie odwiozą nas na
lotnisko. Resztę czasu spędzamy na załatwianiu karty TIMS (jest to książeczka –
zezwolenie na pobyt w Parku Narodowym), zwiedzaniu, szwendaniu się oraz
chłonięciu atmosfery Thamelu i starego miasta.
Zwiedzamy:
Thamel – dzielnica ta to jeden wielki bazar i
skupisko tanich hotelików. Każdy praktycznie znajdzie tu coś dla siebie. W
licznych sklepach ze sprzętem turystycznym można się ubrać i wyposażyć na każdą
wyprawę górską czy wysokogórską. Jest tutaj również kilka nowoczesnych marketów
spożywczych. Alkohol kupimy bez problemów. Galerie z tradycyjnymi thankami cieszą
oko i drenują kieszenie. Liczne knajpki (polecamy klimatyczną Zaika) kuszą za dnia i nocą. W nocy
dodatkowo swoje podwoje otwierają niewielkie dyskoteki często z muzyką rockową
na żywo. Przechadzając się przez wieczorny Thamel, można poczuć się jak w
latach 70-tych. Skądś tam dobiega muzyka The Doors, liczni dealerzy proponują
marihuanę, a turyści ubrani na modę hipisowską czują się tu swobodnie jak
nigdzie indziej. Tracimy poczucie czasu, wszystko toczy się własnym rytmem, bez
pośpiechu.
Durbar Square – plac
królewski (wszystkie dawne stolice Nepalu mają swój Durbar Square). Urokliwe
miejsce z pałacami królewskimi i licznymi świątyniami i posągami. Po raz
pierwszy stykamy się z niezmienioną od wieków architekturą Nepalu. Za dnia
cudzoziemcy muszą uiścić opłatę za wstęp (300 NRs), natomiast nocą można wejść
tu bezpłatnie (jeśli zachowamy bilet to możemy wchodzić później na niego
również w inne dni). Wieczorem oświetlony plac pełen jest miejscowej ludności
spożywającej na schodach świątyń posiłki serwowane przez mobilne garkuchnie. W
dzień plac ma bardziej turystyczny charakter. Pojawiają się liczni sprzedawcy
pamiątek, a święci mężowie (sadhu) chętnie dorabiają, fotografując się za
odpowiednią opłatą.
Swajambhunath Stupa – jedna z ważniejszych buddyjskich stup
(wstęp 100 NRs). Jest położona na szczycie wzgórza, skąd rozciąga się wspaniały
widok na całe Kathmandu i otaczające miasto szczyty gór (wejście na wzgórze
wiedzie stromymi schodami). Zwana jest też świątynią małp ze względu na
te wszędobylskie zwierzęta, które nieraz dają się we znaki turystom.
21 październik – 5 listopad: trekking w Parku
Narodowym Sagarmatha
Trasę zaplanowaliśmy na 16 do 20 dni w zależności od naszej
aklimatyzacji i kondycji. Postanowiliśmy iść bez pomocy przewodników
(posiadaliśmy dobre mapy oraz doświadczenie wysokogórskie) i porterów
(tragarzy). Plecaki maksymalnie odciążyliśmy, pozostawiając duży depozyt w
naszym hotelu w Kathmandu (bezpłatnie). Ważyły one od 11 do 16 kg. Nie
zabieraliśmy żywności ani namiotów. Na całej długości planowanej przez nas
trasy trekkingu znajdują się lodge. Była możliwość przejścia krótszych niż
nasze odcinków poza dniem, w którym pokonywaliśmy trasę przez przełęcz Cho La.
Większość grup czy indywidualnych turystów korzysta z pomocy
porterów, idąc tylko z małymi plecakami. Umożliwia to penetrację rejonu Everest
także przez ludzi starszych lub nienawykłych do ciężkich plecaków. Warunkiem
jest tylko kondycja i odporność na chorobę wysokościową, przez większość czasu
bowiem marsz przebiega na wysokości ponad 4000 m n.p.m. Trasa jest uciążliwa z
powodu przechodzenia w poprzek licznych dolin, co wymuszało albo schodzenie,
albo wspinaczkę. Duże zespoły często wynajmują juczne jaki do transportu
sprzętu i wyposażenia grupy.
Nasza kondycja i szybka aklimatyzacja skróciła nasz
trekking do 16 dni (można byłoby jeszcze skrócić ten czas do 14 dni).
Dzień zaczynaliśmy (jak na góry) dość późno. Na trasę
wyruszaliśmy między godziną 8.00 a 9.00. Odcinki dzienne planowaliśmy na 5 – 6
godzin marszu. Jeśli wyruszaliśmy za wcześnie, to do hotelików przychodziliśmy
przed 14.00. W takim wypadku do wieczora nie ma co robić, poza jedzeniem,
graniem w karty, ewentualnie próbą przeczytania czegokolwiek przy nienajlepszym
świetle żarówki. Późniejszy start był także korzystny ze względu na to, że było
po prostu cieplej, a poranna toaleta nie stwarzała dylematów w stylu: „iść czy
nie iść, jest tak zimno!”. W momencie zachodu słońca temperatura raptownie
spada. Na nowe miejsce noclegu dochodziliśmy zazwyczaj około godziny 16.00.
Jeszcze można było się umyć, ewentualnie wziąć natrysk, choć ta ostatnia
czynność często przegrywała z puszką piwa (cena piwa była porównywalna z ceną
za natrysk – wybór należy więc do ciebie!). Jedynie pokonanie odcinka przez
przełęcz Cho La wymogło wcześniejsze wyjście. Wyruszyliśmy o godzinie 6.40 (i
tak jako ostatnia z atakujących grup). Dzięki temu mogliśmy pokonać tę
wymagającą trasę we względnej samotności.
Dzień trekkingowy kończył się w zasadzie o godzinie 20.00. W
kozach wypalał się ogień, światła z akumulatorów przygasały, kuchnia zamykała
swe wrota, a właściciele dyskretnie dawali do zrozumienia, że czas iść do
łóżek, ponieważ jadalnia stawała się sypialnią dla tragarzy.
Trasa trekkingu podana jest wraz z czasami
przejść i ewentualnymi komentarzami:
1 dzień: przylot z Kathmandu do Lukli (2840 m
n.p.m.; czas przejścia 4 – 5 godzin) i droga do Monjo (2835 m n.p.m.) – łatwa
trasa, bez męczących podejść choć ze względu na nagłe znalezienie się na tak
dużej wysokości nie zaleca się kontynuowania trasy do Namche Bazar;
2 dzień: do Namche Bazar (3440 m n.p.m.; 5 godzin)
– pierwszy widok na Everest i Lhotse, trasa w dużej części prowadzi nadal
wzdłuż rzeki Dudh Koshi, by po jej przekroczeniu efektownym wiszącym mostem u
zbiegu dwóch rzek Dudh Koshi i Bhote Koshi skierować się godzinnym stromym
podejściem do Namche Bazar z 2830 m na 3440 m. Namche Bazar – stolica Szerpów i
dystryktu Solo Khumbu – jest bardzo dużym ośrodkiem z wieloma hotelami często
dwu- i trzypiętrowymi. Bez problemów można tu kupić sprzęt, ubiór lub
jedzenie. Sobotnie targi są okazją do podpatrywania szerpiańskiej społeczności.
Miasto jest malowniczo położone na terasach w kształcie dużego amfiteatru, nad
którym góruje groźny sześciotysięcznik Thamserku. Do tego miejsca ruch na
trasie jest mocno uciążliwy. Turyści, karawany jaków, porterzy, Szerpowie i my,
grzecznie czekający na możliwość przejścia w trudniejszych miejscach. Powyżej
Namche Bazar ruch maleje, część wędrujących odbija w stronę Gokyo, natomiast
większość kieruje się do doliny Khumbu;
3 dzień: Namche Bazar. Dzień aklimatyzacyjny.
Robimy całodniową wycieczkę do wioski Khunde (odwiedzamy szpital Hillary’ego) i
Khumjung ze szkołą średnią założoną również przez sir Edmunda Hillary’ego
(pierwszy zdobywca Everestu, którego misją było niesienie kaganka oświaty oraz
poprawa zdrowia w krainie Szerpów). Przemierzamy zarówno uczęszczane ścieżki,
jak i rejony odległe od szlaków turystycznych. Towarzyszy nam ciągły widok na
przepiękny z tej strony Ama Dablam, a co jakiś czas wynurza się grupa Everest –
Lhotse – Nuptse;
4 dzień: do Phortse Thanga (3680 m n.p.m.; 5
godzin) – widokowa trasa w pierwszej części biegnąca razem z tą zmierzająca do
Khumbu. Za miejscowością Kyangjuma szlaki się rozdzielają. My podążamy w
górę doliny Dudh Koshi, mozolnie wspinając się na przełęcz Mong i schodząc
stromym zalesionym trawersem do Phortse Thanga. Jest tu tylko jedna prymitywna,
ale przez to mająca swój klimat lodga (dormitorium). Więcej miejsc do spania
oferuje wioska Phortse, aby się tam dostać trzeba nieznacznie zboczyć ze szlaku
w dół doliny;
5 dzień: do Machherma (4470 m n.p.m.; 4 – 5 godzin)
– spokojna biegnąca już powyżej granicy lasów trasa z widokiem na potężny masyw
Cho Oyu (8201 m n.p.m.) i ścianę Ngozumba zamykającą horyzont;
6 dzień: do Gokyo (4790 m n.p.m.; 3 – 4 godziny) –
urocza droga w górnej części biegnąca u podnóża moreny bocznej lodowca Ngozumba
i przecinająca przepiękne jeziorka zaporowe (małe Longponga, turkusowe
Taujung Tsho i Dudh Pokhari, nad którym leży osada Gokyo), wszystkie leżące na
wysokości powyżej czterech tysięcy metrów;
7 dzień: na Gokyo Ri (5357 m n.p.m.; wejście na
szczyt: 1,5 – 2 godzin, zejście: 1 godz.) i przejście przez największy lodowiec
nepalskich Himalajów Ngozumba do Dragnag (4700 m n.p.m.; 2 godziny) – z łatwego
bez trudności technicznych szczytu Gokyo Ri rozciąga się najładniejsza panorama
Himalajów. Widzimy aż cztery ośmiotysięczniki (od lewej: Cho Oyu, Mount
Everest, Lhotse i Makalu) i pozostałe szczyty siedmio- i sześciotysięczne
Himalajów Khumbu i Rolwaling. Tego samego dnia przekraczamy jęzor lodowca
Ngozumba. Lodowiec w większej części pokryty jest szutrowiskiem. Przejście
przez niego prowadzi od samego Gokyo (na starszych mapach nie jest zaznaczone)
i oznakowane jest kopczykami;
8 dzień: przez przełęcz Cho La (5368 m n.p.m.) do
Dzonglha (4830 m n.p.m.; 6 godzin), wejście w dolinę Khumbu –
najtrudniejsza pod względem kondycyjnym i technicznym część wyprawy. Często
oblodzona droga prowadzi przez wysoką przełęcz z lodowcem po stronie
południowo-wschodniej. W przypadku załamania pogody, opadów śniegu lub dużego
oblodzenia niemożliwe jest jej pokonanie bez raków i liny. Wtedy mogą również
wystąpić trudności orientacyjne (na rozległym polu lodowca). Dlatego lepiej
jest pokonywać trasę w zaproponowanym przez nas kierunku, który obiera również
większość przechodzących tą drogą. Na samą przełęcz lepiej jest podchodzić
stromym, zaśnieżonym żlebem (1 godzina) niż nim schodzić. Łatwiej również potem
podążać w dół szerokim lodowcem o niewielkim spadku po drugiej stronie
przełęczy, trzymając się jego południowej części. W najniższej partii
lodowca droga (prowadząca później skalnym uskokiem) oznaczona jest
kopczykami. Należy pozostawić sobie zapas czasowy, aby w przypadku braku
wolnych miejsc w dwóch lodgach w Dzonglha udać się dalej do Lobuche;
9 dzień: do Lobuche (4910 m n.p.m.; 2 godziny) –
łatwa, wypoczynkowa część trekkingu. Lobuche nie robi na nas pozytywnego
wrażenia, szare, surowe i duże lodge przepełnione trekkersami;
10 dzień: wycieczka jednodniowa do Gorakh Shep (5140
m n.p.m.), wejście na Kala Patthar (5550 m n.p.m. – przejście całej grani
z południa na północ), podejście na punkt widokowy Mt Everestu leżący w
kierunku grani Pumo Ri na 5675 m n.p.m. Po tylu dniach w wysokich górach nasze
organizmy były już odpowiednio zaaklimatyzowane do wysokości. Tak więc
jednodniowa wycieczka (z małymi plecakami) połączona z wejściem na łatwy
widokowy pięciotysięcznik Kala Patthar nie sprawiła nam żadnej trudności. Z
Gorakh Shep można się jeszcze udać (około 3 godzin) do bazy pod Mt Everest
(EBC). Jednak o tej porze jest tam pusto, a widok rozciąga się jedynie na jęzor
lodowca. Wchodząc na Kala Patthar, przetrawersowaliśmy całą jego grań.
Wierzchołek szczytu zazwyczaj jest pusty, ponieważ wszystkie grupy wchodzą na
tę część grani, która jest wysunięta w stronę Pumo Ri. Roztacza się stąd widok
na Mt Everest, Nuptse oraz Lhotse (wejście zajmuje 1,5 godziny, trawers i
zejście około 40 minut);
11 dzień: przez Thokla (4620 m n.p.m.) i
Dusa (4503 m n.p.m.) dojście trawersem nad dolinę Pheriche do Dingboche (4410 m
n.p.m.; 5 godzin) – polecana przez nas droga powrotu. Bez tłumów i z pięknym
Ama Dablam w tle;
12 dzień: okolice Dingboche – tu z powodu spadku
motywacji (oraz choroby uczestników) nie udajemy się na najwyższy
pięciotysięcznik, który można zrobić bez raków i pozwoleń Chukhung (5833 m
n.p.m.). Odbywamy za to uroczą wędrówkę po licznie usianych wysoko na zboczach
doliny gompach – eremach;
13 dzień: przez klasztor Pangboche (3930 m n.p.m.)
do klasztoru Tengboche (3860 m n.p.m.; 6 godzin) – trasa wiedzie przez liczne
klasztory (buddyjskie gompy): stary klasztor Pengboche (w którym przechowywano
skalp i nadgarstek Yeti), żeński Deboche i najważniejszy klasztor rejonu
Tengboche. Klasztor położony jest na przełęczy w otoczeniu sześciotysięczników
Thamserku i Kangtenga, ze wspaniałym widokiem na Ama Dablam i grupę Everest –
Lhotse – Nuptse. Został on odbudowany po pożarze i obecnie prezentuje się
wspaniale. Kolorytu dodaje mu rozpoczynające się w tym dniu trzydniowe święto
Mani Rimdu (tańce mnichów w maskach rytualnych, religijne procesje symbolizujące
zwycięstwo buddyzmu nad pradawną religią Bon). Podczas święta trudno,
szczególnie w ostatni dzień jego trwania, o miejsca w hotelikach;
14 dzień: do Namche Bazar (5 godzin) – do południa
oglądamy jeszcze procesję mnichów, a nocą docieramy do Namche Bazar, zamykając
pętlę naszego trekkingu.
15 dzień: do Lukli (6 godzin; koniec trekkingu).
16 dzień: wylot do Kathmandu – mimo wcześniejszego
telefonu do Lukli w sprawie rezerwacji odlotu i tak musieliśmy się domagać
bardzo stanowczo umieszczenia nas na listach pasażerów. Na lotnisku panował
chaos, wydawało się nam, że wszystko załatwia się pod stolikiem, a
niezdecydowanych przerzuca na późniejsze pory odlotu.
Pozostały czas przeznaczamy na dalsze zwiedzanie, zakupy i
słodkie leniuchowanie. Z powodów osobistych jedna z uczestniczek musiała wrócić
do Polski. Okazało się wtedy, że przy promocyjnych cenach zakupu biletów
lotniczych zmiana terminów wylotów (na takich liniach jak Aeroflot) wiąże się
ze sporymi kosztami. Po pierwsze: nie można tego zrobić poprzez Internet, a
najbliższe przedstawicielstwo tej linii jest w Delhi. Po drugie: miejscowe
agencje turystyczne za pośrednictwo żądały bardzo wysokiej prowizji, po
trzecie: koszt dopłaty praktycznie równy był cenie biletu w obie strony. Już w
trójkę kontynuujemy naszą podróż powrotną przez Indie. Bilet autobusowy do
granicy w Sonauli kupujemy w jednej z licznych agencji (cena negocjowana).
Taniej byłoby bezpośrednio na dworcu autobusowym, ale wymagałoby to osobistego
udania się tam taksówką i wiązało się ze stratą czasu. Wybieramy przejazd nocny
i nad ranem jesteśmy już w Indiach.
W Kathmandu kontynuujemy zwiedzanie:
Stupa Bouddhanath – położona w dzielnicy tybetańskiej stupa
jest największą tego typu budowlą w Nepalu (wstęp 100 NRs). Można poobserwować
licznie przybywających w to miejsce pielgrzymów tybetańskich, ale też
hinduskich. Spore wrażenie sprawiają na nas majestatycznie spoglądające z góry
oczy Buddy. Do
Pashupatinath dojść da się pieszo, wystarczy kierować się uliczkami na północ
od stupy (ok. 2,5 km).
Pashupatinath – największa świątynia Siwy w Nepalu
położona nad brzegami rzeki Bagmati. W jej świętych wodach dokonuje się
rytualnych obmyć ciała i zatapiania prochów ludzkich wcześniej skremowanych
przy brzegach rzeki. Wejście na jej teren jest płatne. Wchodząc od strony
wzgórza, idąc ścieżką prowadzącą nad rzeką przy płocie parku, omijamy bramki z
biletami. Z tarasów na wzgórzu roztacza się najładniejszy widok na kompleks
świątynny oraz palące się stosy. Fotografowanie tutaj nie jest zabronione, choć
ze względu na charakter miejsca (ceremonie pogrzebowe) należy zachować
dyskrecję. W spokoju można przyjrzeć się całej ceremonii towarzyszącej w
ostatniej drodze zmarłemu.
Bhaktapur – leżąca 18 km od Kathmandu dawna stolica
Nepalu urzeka zarówno znakomicie zachowaną starówką w obrębie placu Durbar, jak
również architekturą znajdującą się poza nim (wejście do kompleksu dość
rygorystycznie strzeżonego kosztowało już wtedy dość dużo 750 rupii nepalskich
tj. ok. 11 USD). Jest to najładniejszy kompleks urbanistyczny Nepalu. Liczne
place ze świątyniami i pałacami, misternie rzeźbione w drewnie detale
architektoniczne, ciche, urocze zaułki, plac garncarzy czy kobiety suszące ryż
na placach czynią pobyt w tym mieście nad wyraz ekscytującym. Jest to też jedno
z nielicznych miejsc, gdzie pieszy czuje się ważniejszy od samochodów, których
nie wpuszcza się w obręb zabytkowego kompleksu.
10 – 12 listopad: Varanasi
Autobus z Sonauli do Varanasi jedzie cały
dzień. Około 500 metrów od granicy po prawej stronie znajduje się miejsce, skąd
odjeżdża autobus turystyczny (tylko trzy razy w tygodniu: wtorek, czwartek,
sobota). Oprócz wyższego standardu, ma także odpowiednią cenę (10 USD), jednak
zmęczeni całonocną podróżą decydujemy się na podróż tym właśnie busem. Odjeżdża
on o 8.30 rano, na miejscu (w okolice głównego dworca kolejowego) jest
wieczorem. W Varanasi bierzemy rikszę w okolice ghatów i tam rozpoczynamy
poszukiwanie odpowiedniego miejsca na nocleg. Zajmuje to sporo czasu, ponieważ
hotele z lepszymi warunkami mają ceny dla nas zbyt wysokie, a nocleg
odpowiadający nam pod względem finansowym jest nie do przyjęcia pod względem
higieny. Gubiąc się w plątaninie uliczek, udaje się nam w końcu trafić na hotel
w satysfakcjonującej cenie i o odpowiednim standardzie (hotel Teerth).
Varanasi jest jednym z najbardziej
śmierdzących miast w Indiach. Trudno nam było również przyzwyczaić się do
specyficznej topografii części miasta znajdującej się nad rzeką
(niejednokrotnie usiłowaliśmy trafić do hotelu za pomocą GPS-a). Poruszanie się
(szczególnie wieczorem) dodatkowo utrudniały przerwy w dostawie prądu oraz
wszechobecne krowie łajna zalegające w wąskich uliczkach. Dodatkowo tłumy
ludzi, riksze i motory skutecznie blokują przejścia. By dokładniej przyjrzeć
się ceremoniom odbywającym się nad rzeką, wynajęliśmy na dwie godziny łódkę,
którą przepłynęliśmy wzdłuż ghatów.
Od każdego wioślarza usłyszymy ostrzeżenie,
aby nie fotografować stosów do ciałopalenia. Grożą za to nie tylko kary, ale
też częste samosądy. Można odnieść wrażenie, że całe miasto jest przesiąknięte
atmosferą śmierci, zapachem tlącej się ustryny, uryny, łajnem i stęchlizną. Z
drugiej strony to najświętsze miejsce w Indiach ma swoją niepowtarzalną
atmosferę i chyba tylko dla niej warto tutaj przyjechać, ponieważ zabytki
Varanasi nie powalają na kolana. Może poza jednym wyjątkiem. Jest nim Złota Świątynia przepięknie zdobiona i
rzeźbiona. Wstęp do niej zarezerwowany jest tylko dla wyznawców hinduizmu, ale
można ten wymóg spróbować ominąć, mówiąc, że wyznajemy hinduizm w kraju naszego
zamieszkania. Wystarczy wówczas podać do wglądu paszport i możemy wchodzić!
Wrażenie w środku jest niesamowite, zostajemy porwani wraz z tłumem,
przemieszczając się od bóstwa do bóstwa, poddając się biernie wszystkim
rytuałom (zakładają nam kwiaty na szyję, sypią popiołem, każą powtarzać
modlitwy). Na terenie świątyni obowiązuje całkowity zakaz wykonywania zdjęć
oraz wnoszenia jakichkolwiek przedmiotów poza portfelem.
Zmęczeni atmosferą tego miasta po dwudniowym zwiedzaniu wsiadamy
w nocny pociąg do Satny i udajemy się w kierunku Khajuraho.
13 – 14 listopad: Khajuraho
W Satnie przesiadamy się na autobus lokalny i po trzech
godzinach znajdujemy się w Khajuraho. Jest gęsta mgła i zanosi się na deszcz,
co wydaje się dość nietypowe o tej porze roku w Indiach. Po krótkim odpoczynku
mimo deszczu decydujemy się na zwiedzanie. Zaczynamy od zespołu świątyń
mieszczących się w okolicy tzw. Old Village. Wstęp jest bezpłatny. Warto
również pokręcić się w tej części miasta, przypatrując się życiu miejscowych.
Trzeba uważać jedynie na dzieci, które, widząc białego turystę, podbiegają całą
chmarą, dopraszając się pióra, ołówka czy czekolady. Drugiego dnia pobytu w
Khajuraho dalej pada. Trochę zrezygnowani siadamy w restauracji Raja’s Cafe
naprzeciwko głównego kompleksu świątynnego, zamawiamy śniadanie i czekamy z
nadzieją na przejaśnienie. Ku naszemu zaskoczeniu około godziny 12.00 nagle
pojawia się słońce i szeroki pas niebieskiego nieba. Udajemy się zatem do
największego kompleksu świątyń. Ze wszech miar jest on godny polecenia.
Pochodzące z IX-XI wieku budowle zdobione są z zewnątrz i wewnątrz olbrzymią
ilością rzeźb przedstawiających scenki z życia, wyprawy wojenne oraz odważne
sceny erotyczne.
Z Khajuraho udajemy się nocnym pociągiem do Delhi (linia ta
funkcjonuje już od trzech lat). Bilety na pociąg kupiliśmy z wyprzedzeniem (jeszcze
w Varanasi).
15 – 16 listopad: Delhi
Ostatni dzień w Delhi przeznaczamy na zakupy oraz zwiedzenie
kompleksu Qutab Minar. Można się do niego dostać autobusem numer 505
odjeżdżającym spod Dworca New Delhi od strony wejścia do stacji metra. Qutab
Minar zwiedzamy w promieniach zachodzącego słońca, kończąc tym samym ostatni
etap naszej podróży.